Cud w Kanie
Ignacy Pobycki jak każdego ranka wyszedł przed dom, splunął na lekko zmrożoną ziemię i ruszył do obory. Listopadowy ranek bezlitośnie wdzierał się pod rozgrzaną snami kapotę. Ignacy nie zdawał sobie sprawy z istoty codziennego rytuału który owocował litrami, a w efekcie – hektolitrami mleka. Każdy przedpołudniowy rytm wyznaczany był godziną siódmą, bo właśnie o tej porze trzeba było zdać udój do spółdzielni.
Gospodarz pomstując na leniwą żonę otworzył oborę, namacał kontakt i zapalił światło. Cały inwentarz, nie wyłączając miesięcznych warchlaków, ożywił się.
– Zaraz, jeszcze nie pora! – warknął. – Stara jeszcze śpi. Może nie zdechniecie zanim się obudzi…
Podszedł do zagrody z krową. W pierwszej chwili nie zauważył niczego szczególnego, ale tknięty niejasnym przeczuciem zaczął przyglądać się jej uważniej. Niby wszystko po staremu; rogi, łeb, ogon, ale krasula patrzyła jakoś inaczej. W jej oczach czaił się ledwie uchwytny mistycyzm.
Ignacy wziął głęboki oddech i przystawił stołek na którym zasiadł by wydoić krowę. Otworzył kanę z wieczornym udojem. W nozdrza buchnął dobrze znajomy, ale zaskakujący odór. Z niedowierzaniem zajrzał w głąb kany. Mleko jak mleko. Białe i tyle. Gospodarz zanurzył w nim palec i ostrożnie polizał. Skoczył jak oparzony i wypadł z obory. Biegnąc do domu wrzeszczał na całe gardło:
– Maryśka! Maryśka! Nasza krasula daje bimber!
Gospodarz chodził nerwowo po pokoju.
– Ignac, może straciłeś smak – starała się uspokoić go żona.
– Wstań wreszcie z tego wyra i sama zobacz!
Zagadkowa przemiana mleka w bimber wbrew pozorom nie wróżyła niczego dobrego. Po pierwsze: gospodarstwo miało ze spółdzielnią umowę, a po drugie – produkcja bimbru groziła karą. Prędzej czy później znajdzie się ktoś, kto poczuje charakterystyczny zapach i doniesie gdzie trzeba.
Ignacy gorączkowo myślał nad wyjściem z nietypowej sytuacji. Najpierw należało zataić fakt przemiany, a potem wyjaśnić i uporać się z nieoczekiwanym cudem.
– Maryśka, wyłaź wreszcie z tych betów i leć do spółdzielni. Powiedz, że cały udój się wylał. Otwarta kana z wozu spadła. I nikomu nic nie gadaj! Ani mru, mru! Ja tymczasem lecę do Pogorzecec i kupię dziesięć litrów mleka.
Żona popatrzyła na Ignaca z niedowierzaniem.
– Co tak się gapisz? A jak jutro znowu zrobi się bimber, to co oddasz do spółdzielni? Przecież nie może każdego dnia się mleko wylewać!
Plan Ignacego był prosty, a przez to zdawało się – niezawodny. Po wieczornym udoju spróbował świeżego mleka i stwierdził, że było to najprawdziwsze mleko pod słońcem. Zamknął kanę i usiadł na niej.
– Przenocuję tu. W końcu jedną noc można poświęcić.
Ignacy zdawał sprawę z niezręczności sytuacji. Z jednej strony zobowiązania wobec spółdzielni, a z drugiej bimber którego nie mógł sprzedawać.
W nie najlepszym humorze zapadał w drzemkę. Powoli zaczęły się wyłaniać senne obrazy – lasy, ptaki, drzewa, a wśród nich kwiecista łąka na której pasła się jego krowa. Zwierzę jaśniało wśród zieleni, zajadało smacznie trawę, aż w końcu odwróciło głowę do Ignacego i rzekło:
– Ty, Ignac, nie przejmuj się. Zacznij z mojego mleka robić masło…
Ignacy obudził się. Na dworze świtało. Zdjął z kany pokrywę i zanurzył palec. Polizał. Bimber. Szybko pobiegł do domu i budząc małżonkę powiedział:
– Maryśka. Będziemy robić masło. Alkoholowe! A potem sprzedawać. Handlu masłem nikt nie zabrania!
Po miesiącu zewsząd było słychać toasty wznoszone nie kielichami, ale chlebem grubo posmarowanym masłem. Interes szedł w najlepsze. Ignacy każdego ranka wyruszał samochodem na rynek gdzie wynajął stoisko i handlował swoim towarem.
Nic nie zapowiadało katastrofy. Feralnego dnia zjadłszy śniadanie zasiadł za kierownicą i ruszył do miasta. Nie ujechał pięciuset metrów kiedy zatrzymała go policja.
– Dokumenty proszę!
Ignacy podał policjantowi papiery. Funkcjonariusz przeleciał po nich wzrokiem i spojrzał uważniej na kierowcę. Zbliżył się i pociągnął nosem.
– No! Alkomatu nie trzeba.
Ignacy przypomniał, że na śniadanie jadł chleb z masłem.
– Prowadzenie po alkoholu jest przestępstwem – mruczał policjant.
– Ale – próbował się bronić Ignacy – ja tylko posmarowałem kromkę chleba…
– Szkoda gadać! Jedzie od pana gorzałą…
– Panie Władzo… Kto smaruje, ten jedzie…